O niektórych przyczynach pedofilii

0
11369

Wiele osób gdy słyszy o przypadkach molestowania seksualnego dzieci, natychmiast proponuje rozwiązania w stylu „kulki w łeb” albo kastracji. Dziwne jest jednak to, że zwolennicy tak radykalnych metod, którzy w pedofilach widzą potwory i dewiantów, jako pierwsi zdają się twierdzić, że mamy do czynienia z fałszywym oskarżeniem, gdy zostanie ono postawione ich znajomemu,  przyjacielowi czy członkowi rodziny. Przecież osoby molestujące dzieci to „zwyrodnialcy”,  „bestie”, a nie ich miły sąsiad, nauczyciel, ksiądz, wuj czy mąż.  Nie wierzą oni nawet w wyznania samych przestępców, tym bardziej trudno im przyjąć do wiadomości świadectwo ofiary.

Pytanie — dlaczego mężczyźni i (dużo rzadziej) kobiety molestują dzieci? — jest jednym z trudniejszych, zarówno dla laików jak i psychologów. Na pytanie — co musi zrobić dziecko, żeby stało się dla ciebie atrakcyjne seksualnie? — większość z nas odpowiada — dorosnąć. Stosunki seksualne dorosłych z dziećmi powszechnie wydają się naganne i odrażające.

Na początku XX wieku próby wyjaśnienia tego zjawiska przez psychoanalityków i psychiatrów były chybione. Często winą za nie obarczano dzieci. Freud przekształcał relacje ofiar molestowanych seksualnie w „edypalne fantazje”. Karl Abraham w swoim artykule  pod tytułem „Przeżywanie urazów na tle seksualnym jako forma aktywności seksualnej” stwierdził że „w dużej części dziecko pragnęło nieświadomie doznania urazu i musimy uznać to za pewną formę dziecięcej aktywności seksualnej” i argumentował że „u nich wszystkich można było zapobiec urazowi, uciec albo stawić opór zamiast oddać się uwiedzeniu”, całkowicie przy tym ignorując przewagę jaką dorosły ma nad dzieckiem. Inną zwolenniczką tego rodzaju koncepcji była psychiatra Lauretta Bender, która w 1837 r. napisała, że „dzieci czerpią fundamentalne zadowolenie z takiego związku” oraz że „zupełnie nie zasługują na tę szatę niewinności, którą zostały obdarowane przez moralistów i prawodawców”, jako dowód przedstawiając spostrzeżenie, że „dzieci są niezwykle urocze i atrakcyjne”, co sprawia, że „rzeczywistym uwodzicielem jest dziecko, a nie osoba dorosła”. W późniejszym czasie na potrzeby zracjonalizowania tych tez stworzono nawet pojęcie „współpracującej” ofiary. Niejaki John Gagnon scharakteryzował jako „współpracujące” 12% badanej przez niego populacji dzieci napadniętych przez zupełnie im nieznane osoby. Najchętniej obwiniane były ofiary kazirodztwa. Dr Irving Weiner napisał, że „brak jakichkolwiek skarg ze strony córek wskazuje, iż dziewczęta te nie były po prostu bezradnymi ofiarami potrzeb swoich ojców, ale czerpały z tego stosunku zadowolenie, jeśli nie były wręcz jego inicjatorkami”. Ten sam Irving Weiner twierdził jednocześnie, że „wiele córek pozostających w związkach kazirodczych skarżąc się, unika poczucia winy, zaprzeczając w ten sposób czerpaniu przyjemności z doznań seksualnych”.

W połowie XX wieku, aż do lat 80 tego typu poglądy zaczęły słabnąć, jednak na plan pierwszy w literaturze dotyczącej kazirodczego wykorzystania dzieci zaczął wysuwać się wątek obwiniania matki. Irwing Kaufman pisał na przykład, że „kazirodztwo jest reakcją dziecka na porzucenie przez matkę”. Najciekawsza była chyba interpretacja niejakiego Lilliana Gordona, który stwierdził, że „dziecko w ten sposób dopuszcza się zemsty na matce za preedypalne frustracje”. Yvonne Tormes opisując grupę bardzo brutalnych sprawców, którzy przypalali dzieci żelazkiem, odurzali lub zamykali matkę w szafie, by następnie wykorzystać seksualnie dziecko, stwierdziła, że „przyczyną tego maltretowania było niezapewnienie dziecku ochrony przez matkę”! Zastanawia, dlaczego w tych interpretacjach sprawca jest tak boleśnie ignorowany. Chciałoby się zapytać: a gdzie był ojciec?