Jako psycholog nie wierzę w przypadki, szczególnie jeśli chodzi o tak fundamentalne wybory. Jak to się zaczęło? Skąd w twoim życiu psychologia i skąd psychoonkologia?
Kiedy byłam małą dziewczynką, mój dziadek zachorował na raka. Operowany był w Centrum Onkologii. Wszystko skończyło się dobrze. Odwiedzałam go tam i byłam zafascynowana tym miejscem, chociaż nie potrafię teraz opisać dlaczego. Na ścianach wisiały obrazki – pamiętam do dziś ilustrację maski do naświetlania. Zaczepiła mnie tam pielęgniarka, pytała: „Co ty tu robisz, dziewczynko? Czemu to cię tak interesuje?”. Było to moje pierwsze zetknięcie się z onkologią; był dreszczyk emocji, ale też lekkie przerażenie, bo tak naprawdę nie był to miły widok. Długo później myślałam, że zajmę się medycyną. W końcu jednak zainspirowały mnie myśli, uczucia oraz to, jak można je wykorzystać, żeby poprawić lub przywrócić jakość życia. Nie był to gorszy wybór, raczej alternatywa. Dlaczego akurat psychoonkologia? Nie wiem, naprawdę nie wiem. Spotkałam się z takimi zarzutami, że daje mi to poczucie wyjątkowości. Na pewno tak, ale nie był to jedyny powód. Zastanawiałam się, czy może ja biorę tutaj coś dla siebie, czy konfrontowanie się ze śmiercią nie przynosi mi pewnej formy ukojenia, ale to chyba nie to. Chciałam robić w życiu coś ważnego. A czy może być coś istotniejszego niż pomaganie ludziom w tak realnie trudnej sytuacji, gdzie tyle spraw nakłada się na siebie? Nie byłabym w stanie pracować w zawodzie, który nie gwarantowałby mi satysfakcji – wiedziałabym, że to nie ma sensu ani dla mnie, ani dla tej pracy. Pamiętam swoją pracę na onkologii na Szaserów – pierwszą konfrontację z niezliczoną ilością pacjentów i historią ich chorowania. Ludzie czekający w kolejce do prof. Szczylika byli często w bardzo ciężkim stanie. To była dla nich ostatnia deska ratunku, tak bardzo w to wierzyli. Profesor Szczylik, którego uważam za mojego onkologicznego mentora, ma w sobie wiele empatii i stara się pomagać choćby psychicznym wsparciem, jeśli nie ma już innych możliwości. Potrafił przyjąć człowieka na oddział nawet kiedy wydawało się, że przyszedł czas na znalezienie dla niego hospicjum. Dla mnie, tak od razu po studiach, to był skok na głęboką wodę. Naprawdę krążyłam wokół śmierci, dużo o niej myślałam – fascynowała mnie i przerażała jednocześnie. Popełniałam wtedy jeden z elementarnych błędów w sztuce – wracałam z tym do domu i opowiadałam. Wtedy potrzebowałam, żeby ktoś się mną zajął i powiedział: „Bardzo ważne jest to, co robisz, choć nie pojmuję, jak ty dajesz radę”. Mój mąż bardzo szybko i stanowczo sprowadził mnie na ziemię, zakomunikował, że nie ma ochoty tego słuchać. To ja sobie wybrałam taką pracę i nie mam prawa epatować śmiercią, bo to może być zbyt trudne dla większości ludzi. „Szacunek tak, wsparcie jak najbardziej, ale nie akceptuję śmierci i cierpienia w naszym rodzinnym gnieździe. Nie mam na to siły” – mówił mój mąż. Jestem mu za to wdzięczna, bo wtedy był najlepszy moment na tę rozmowę. Jakiś czas później mogłabym to odebrać jako atak na moją misję, próbę zamachu na wyznawaną ideologię, życiową karierę i konstrukcję mojego świata. To pomogło mi się ogarnąć na początku tej drogi, zrozumieć, kiedy i gdzie zaczyna się i kończy zadanie, które mam wykonywać jak najlepiej, i jak to robić, żeby pracę zostawiać w pracy, w szpitalu. Wyznaczyć granicę. Umiejętność ta potrzebna jest każdemu człowiekowi w każdym zawodzie, ale w niektórych szczególnie. Gdybym wtedy tego nie zrozumiała, nie mogłabym dalej tak pracować, byłoby po mnie.
Poczucie wyjątkowości przysługuje także komuś, kto pomaga starszemu człowiekowi przejść przez ulicę. Zauważajmy to.
Zgadzam się! Nie ma według mnie czegoś takiego jak „altruizm”. Człowiek stara się w każdej sytuacji znaleźć coś dla siebie. I to jest nawet zdrowe. Jeśli mamy się poświęcać, robiąc coś czego nie lubimy, nie ma w tym najmniejszego sensu. Po co udawać – to daje dużo każdemu i mnie na pewno też. Uczestniczę czasami w dramatycznych sytuacjach, staram się znaleźć rozwiązanie, są łzy, emocje… Potem następuje stabilizacja emocjonalna i ktoś dziękuje mi za pomoc. To dla mnie wiele znaczy, jest jak nagroda sama w sobie – dlatego kocham tę pracę. O innej gratyfikacji nie ma przecież mowy.
No właśnie. Można by długo wymieniać źródła satysfakcji i spełnienia, ale nie da się uwzględnić tu aspektu ekonomicznego. W obecnie funkcjonującym systemie nie sposób posądzać psychologa szpitalnego o pobudki finansowe.
To prawda. Nie czuję się dobrze ze świadomością, że jestem na tym oddziale tylko z powodu zapisu w ustawie. Większość osób, niestety włącznie z lekarzami, nie uświadamia sobie wagi pełnionej przeze mnie roli. Kiedy doktor wypełnia historię choroby, wstukuje do komputera wyniki badań, ja jestem łącznikiem pomiędzy nim a pacjentem. Słyszę i widzę więcej, a to są ważne sprawy. Otaczam chorych opieką i buduję poczucie bezpieczeństwa, najlepiej jak potrafię. Przykro mi, że jestem często postrzegana jako konieczność wynikająca z przepisów. Psychologa rzadko się docenia. A ja dbam o wolę życia pacjenta, o jego wolę walki i wybory jakich dokonuje w obliczu choroby. Od tego wiele zależy.
Nietzsche pisał, że należy bezwarunkowo akceptować to, co nas spotyka. Amor fati – kochaj swój los. Proste, genialne, inspirujące, a może względne, nieużyteczne i puste? Co o tym myślisz? Czy to możliwe w takim miejscu jak to? Czy Twoi pacjenci kochają swój los?
Nie, moi pacjenci nie kochają swojego losu. To są mądre słowa, byłoby pięknie potrafić powiedzieć sobie: „No cóż, życie jest jakie jest, trzeba to wszystko akceptować”. Ja na co dzień mierzę się z sytuacjami, gdzie ludzie tego nie akceptują i trudno się im dziwić. Dlaczego młoda kobieta, która umiera na raka piersi, ma akceptować swój los? Jej złość jest uzasadniona i potrzebna, ponieważ my pracujemy na tej złości. Zdarza się, że przychodzi coś w rodzaju pogodzenia się, ale to nie ma nic wspólnego z akceptacją losu. Można wprawdzie wierzyć, że choroba to przeznaczenie lub boska kara, ale nie chciałabym, aby pacjenci przyjmowali na siebie winę, której nie ponoszą w najmniejszym stopniu. Oczywiście, mogło być tak, że pacjent nie zgłosił się w odpowiednim momencie z podejrzaną dolegliwością, ale to tyle. To nie jest powód, żeby akceptować często śmiertelną chorobę, która zawsze przychodzi w nieodpowiednim momencie.
Czy nie po to tu jesteś, by tę akceptację budować?
Moim zadaniem jest, aby ludzie pogodzili się z myślą o chorobie najlepiej jak potrafią i wyciągnęli coś dla siebie nawet z tych najtrudniejszych lekcji. Nie oczekuję, że będą szczęśliwi w pełni. Nawet najgłębsza wiara w to, że wszystko jest zapisane w gwiazdach, nie daje pocieszenia.